karatekyokushin.info

Rozmowa z Aloszą Awdiejewem

Dziwi mnie, ta pańska fascynacja karate - mówię do Aloszy Awdiejewa.

Dlaczego?

-To brutalna dyscyplina. A pan jest przecież poetą, bardem, człowiekiem wrażliwym i delikatnym

- Wszystko się zgadza. Karate też jest niezwykle delikatne.

Słysząc taką odpowiedź, obawiam się, ze mój rozmówca żartuje sobie ze mnie. Próbuję zadać bardziej prowoku­jące pytanie: "Delikatne? Słyszałem od kilku ludzi, jakie dat im pan baty podczas treningów. Długo nosili na ciele siniaki. I to ma być delikatność?! Jak ją pogodzić z pańską duszą artysty, subtelnością? Przecież niedługo uzyska pan tytuł profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego".

Jakoś dziwnie usiłuje pan wprowadzić dychotomię: karate i sztuka - mówi nieco poruszonym tonem Awdiejew. - To jest kompletna bzdura! Od razu widać, że nigdy nie miał pan na sobie kimona.

MĘCZ SIĘ ALBO WALCZ


Widzi pan, w życiu jest tak, że trzeba nieustannie walczyć i podejmować wyzwania. Kto nie walczy, ten po pros­tu męczy się w codzienności, obwiniając wszystko i wszystkich za swe niepowodzenia... Pewnie! Tak jest najprościej! Ja jednak wolę walczyć z własnym losem i rzeźbić go mozolnie każdego dnia. Tego właśnie nauczyło mnie karate - wytrwałości w dążeniu do celu.

Oczywiście! Na „zewnątrz" karate wygląda jak mordobój, ale „wewnątrz"jest zupełnie inaczej. Przez całe życie człowiek czegoś się boi: na przykład bólu albo agresji. Karateka, po kilku latach treningu, przestaje jednak zwracać uwagę na te rzeczy. Pamiętam, jak przed laty w Krakowie robiliśmy następującą scenę w trakcie pokazów: kolega "ładował" mnie w brzuch kopniakiem z taką siłą, że prze­latywałem przez całą salę. To nie była żadna sztuczka. Prawdziwy kop. Publiczność, widząc to, pojękiwała z prz­erażenia. Ale ze mną nic złego się nie działo. Naturalnie, przez odpowiednie wytrenowanie mięśni, bytem przy­gotowany na przyjmowanie takich uderzeń. Chcę tu jednak podkreślić rolę nastawienia psychicznego - rodzaju transu dostępnego każdemu, kto prawdziwie walczy.

Wytłumaczę to inaczej. Niedawno podczas koncertu, pod­nosząc się z krzesła, uderzyłem głową w gitarę basową kolegi, który stał nade mną. W pierwszej chwili w ogóle nie zwróciłem na to uwagi. Dopiero w garderobie zauważyłem, że mam na głowie ranę. Wtedy też zaczęła lecieć mi krew. Po prostu w trakcie występów jestem tak skoncentrowany na tym, co robię, iż wiele rzeczy do mnie nie dociera. To jest właśnie prawdziwa medytacja i sztuka obecna również w karate. Duch walki, którego w sobie noszę, pozwala mi osiągać ten stan. On też sprawiał, że ja, taki kurdupel, mogłem walczyć podczas treningów z chłopakami, którzy przerastali mnie o głowę. Zresztą musi pan zrozumieć, że stan maksymalnej koncentracji w karate, pozbycie się strachu i bólu, niczym nie różni się od natchnienia w poezji. To jest zen w pełnym tego słowa znaczeniu. Kiedy artysta jest bowiem natchniony, też zapomina o zmęczeniu, bólu głowy albo głodzie. Cały jest skupiony na walce tworzenia.

WYRZUTY SUMIENIA

Ja, proszę pana, wychowałem się w niezwykle brutalnej rzeczywistości, w świecie podmiejskim Moskwy, gdzie mordobicie miało miejsce na co dzień. Tam nie było litości. Jak oberwałem raz i drugi, to postanowiłem zrobić coś, by nie oberwać po raz trzeci. Poza tym, wkurzało mnie, że nie mogę stanąć w obronie osób zaczepianych przez różnych oprychów. W rzeczy samej jestem przecież niepozorny...

Zacząłem trenować sambo - taką sztukę walki przypominającą dżudo. I niech pan wierzy, użyłem jej tylko raz. Dałem po gębie ekshibicjoniście, który zaczepiał moją dziewczynę w parku. Straszne rzeczy! Wybiłem facetowi chyba połowę uzębienia, całą kurtkę miałem zakrwawioną. Do dzisiaj żałuję, że tak go mocno uderzyłem, no ale podbuzowany byłem i broniłem przecież honoru mojej ukochanej. Powiedziałem mu: "Odejdź, chłopie, bo jak cię tu jeszcze raz zobaczę, to cię zabiję". Więcej go nie widziałem. Ten mężczyzna był ode mnie dwa razy większy i cięższy.

Pomimo tego, mam wyrzuty sumienia, ze tak się z nim obszedłem, lecz cóż... Młody wtedy byłem i nie zdawałem sobie sprawy, co to znaczy uderzyć człowieka pięścią w twarz. Karateka, rozbijając dłonią cegły albo bryły lodu, ma świadomość swojej ogromnej energii. Ja tej wiedzy wówczas jeszcze nie posiadałem.

Podstawą karate jest unikanie walki za wszelką cenę, ale gdy trzeba walczyć, bój toczy się do końca. Myślę, że taka zasada obowiązuje w każdym sporcie, tyle że w karate widać ją jak na dłoni. Zresztą w życiu dzieje się podobnie. Nieustannie walczymy przecież o godziwy byt. I powiem panu, że nieszczęśliwi nie są ci ludzie, którzy w codzienności często ponoszą porażki, lecz ci, którzy w ogóle nie starają się walczyć; którzy nie posiadają w sobie ducha walki.

Osoby, które długo zajmują się karate, nie reagują na zaczepki. Ciężki trening fizyczny daje im poczucie siły i pozwala panować nad emocjami. Kiedy byłem już zaawansowany w sztuce walki, nigdy nie zdarzyło mi się zas­tosować jej na ulicy. A gdy ktoś usiłował wyładować na mnie swoją agresję, pytałem: „O co chodzi, koleś?". Tak po prostu. I wtedy słyszałem najczęściej: „Ty, postaw piwo". Okazywało się, że agresywny osobnik czuł się trochę samotny i chciał z kimś pogadać. Stąd brała się w nim ordynarność.

Opowiem panu taką historię, idę kiedyś wieczorem i widzę na przystanku mojego przyjaciela, karatekę Krzysztofa Lorentowicza. Stał w pozycji bojowej, otoczony - nie przesadzam - grupą dziesięciu chuliganów. Podchodzę i pytam: "Krzysiu, pomóc ci?". "Nie, dam radę" - odpowiada. No to poszedłem dalej. Tylko kątem oka widziałem jak oprychy chowają się po krzakach. Koniec! Rozumie pan?!

PRAWDZIWA WALKA

Mój kuzynek, Siergiej Żukow jest dwukrotnym mistrzem Rosji w karate. Bardzo cieszę się z jego sukcesów, a przede wszystkim z tego, że uprawia tę dyscyplinę. Ma pan rację, ze karate sprawia wrażenie niesłychanie twardej sztuki walki. Ona jednak - w sposób wręcz magiczny - uczy szacunku zarówno do siebie jak i przeciwnika, pokazuje nam, ile w nas mocy, a ile słabości - jaka jest nasza wartość. To jest właśnie urzekające w tej sztuce. Oczywiście można się wiele nagadać o duchowej mocy człowieka i jego zdolności do przezwyciężania przeróżnych barier. Takie ble, ble, ble - pustosłowie pełne pseudowzniosłości. Ale tak naprawdę słowa w działaniu na niewiele się przydają. Gdy przychodzi człowiekowi zmagać się z przeciwnościami losu, dopiero wtedy wychodzi na jaw jego wewnętrzna siła.

Na początku rozmowy wspomniał pan o ludziach, którzy dostali ode mnie lanie na treningu karate. Jedną z tych osób byt Jacek Czernicki, chłop dwumetrowy o wadze ponadstukilogramowej, obecnie lekarz ortopeda, prowadzący pod Monachium duża klinikę. Jak pan sądzi, dlaczego wielu ludzi, którzy długo trenowali karate - ordy­narną i brutalną bijatykę, jak chcą niektórzy - jest dzisiaj lekarzami, naukowcami, architektami czy biznesmenami? Odpowiem panu: my po prostu zwyciężaliśmy w życiu, bo wiemy na czym polega prawdziwa i uczciwa walka. Sztuce karate zawdzięczam na przykład to, że posiadam ogromną odporność psychofizyczną. Podróżuję przez dwanaście godzin, potem gram bardzo trudny koncert i jestem w stanie udźwignąć ten trud. Niejednokrotnie po występie mogę wyciskać z koszulki pot, podobnie jak przed laty, kiedy odbywaliśmy treningi. Pamiętam, jak pod­czas zimowych zajęć nasze ciała parowały na mrozie, a śnieg topił się w miejscu naszych ćwiczeń. Pewnie, że to się może wydawać dziwaczne, a nawet szaleńcze. Ale powiem panu, że my trenując karate, nie chcieliśmy być skazani na byle jakość. Tej byle jakości jest w świecie wystarczająco dużo. Wielu ludzi ogląda byle jakie widowiska sportowe, byle jakie filmy, czyta byle jakie książki, słucha byle jakiej muzyki i robi to, pomi­mo ze kultura ludzka posiada ogromne osiągnięcia. Wybór pomiędzy byle jakością a prawdziwą sztuką jest sprawą samoświadomości. Jerzy Lec powiedział: "Idiota arcydzieło zrozumie, ale po swojemu".

TEST

Podziwiam Andrzeja Drewniaka, obecnego wiceprezesa Polskiego Związku Karate, który walczył jak lew, żeby zaszczepić w Polsce ducha karate - ducha walki samurajów. On jest prawdziwymi mistrzem, ja tylko amatorem (Alosza Awdiejew posiada w karate brązowy pas, ale jak twierdzą niektórzy, z powodzeniem mógłby zakładać czarny - przyp. WS). Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych spotkałem Andrzeja i zaczęliśmy robić karate, ówczesne władze sportowe w ogóle nie miały pojęcia, czym jest ta sztuka. Boże święty, ile Andrzej włożył wysiłku w upowszechnianie karate, ile przeżył konfliktów, podchodów i ataków. Długo by trzeba opowiadać. Nie znam drugiej dyscypliny, która byłaby w podobny sposób szykanowana.

Mój i Andrzeja przyjaciel, lingwista Jurek Wójcik, zmarł na cukrzyce. Ale człowiek ten, dzięki karate, potrafił walczyć ze swoją chorobą. Opowiadano mi, ze w roku 1975, kiedy leciał do Tokio na mistrzostwa świata, zapomniał zabrać z sobą strzykawki z insuliną. Żeby ratować mu życie, pilot chciał lądować awaryjnie. Jurek wyprawiał jednak w samolocie różne cuda, byleby tylko nie zasnąć. I przetrwał kryzys. Widzi pan, to jest tajemnicą drzemiących w człowieku mocy Karate pozwala je sobie uświadomić. Ha! Opowiem panu o pierwszym kursie instruktorów karate w Limanowej. To był rok 1976. Przyjechały tam panie z zarządu Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej, żeby nas szkolić i zobaczyć, czym to karate właściwie jest. Kazały nam na przykład wykonywać „brzuszki", no to robimy je całą wiarą, a oczy testujących nas pań stają się wielkie ze zdzi­wienia. Po prostu nasze wyczyny nie zgadzały im się z tym, co miały napisane w notatkach o wydolności ludzkiego organizmu. Ile zrobi pan pompek? Dwadzieścia? Trzydzieści? A myśmy "walili" po sto. Albo inaczej: panie kazały nam wskakiwać i zeskakiwać z ławeczki. Myślały, ze zgodnie z tym, co miały zapisane w tych uczonych na tamte czasy tabelkach, zmęczymy się po dziesięciu albo dwudziestu minutach. „Chłopcy, ile jest czasu do obiadu?!" - krzyknął ktoś na sali. "Półtorej godziny" - pada odpowiedź. "No to skaczemy do obiadu!" i skakaliśmy, a nasze panie nie bard­zo wiedziały, co mają robić. Śmiechu było co niemiara. Poza tym, te kobiety były zaskoczone, że tacy twardzi faceci, potrafią po treningu świetnie się bawić i me potrzebują do tego nawet grama alkoholu. Po tym kursie, pomimo ogromnych wcześniej wątpliwości, naprawdę zakochały się w karate.

TRZY SFERY


Uważam, ze dzisiejszy sport jest wypaczeniem. Kształtuje tylko ludzi-maszyny do osiągania jak najlepszych wyników. Jest w tym oczywiście jakaś wola walki, ale w większości ogranicza się ona jedynie do sportu i zdobywania pieniędzy. Brak w tym zaangażowania intelektualnego Tymczasem człowiek musi kształtować nie tylko swoją sferę cielesną, ale także moralną i właśnie intelektualną. Jeżeli zaniedba którąkolwiek z nich, jest nie do końca zreali­zowaną osobowością. W karate mamy do czynienia z dbałością o każdą z tych sfer. Normy moralne zawarte są przecież w Kodeksie Dojo. Uczę tej sztuki walki swojego starszego syna. Młodszy powiedział, że - w razie czego - będzie uciekał. Nie zmuszam więc go do karate. Poradziłem mu tylko, żeby trenował biegi.

Te wszystkie filmy z Bruce'em Lee, albo innymi komiksowymi postaciami, rzeczywiście dają wrażenie, iż w karate chodzi tylko o mordobicie. Cóż... To jest tylko prymitywne przeniesienie jakiejś historii z westernu w warunki Hongkongu. Ja tych filmów nie oglądam z wielu względów, ale także dlatego, że wiem, czym jest prawdziwe karate. W pradziwym karate ciosy są niewidoczne. Facet dostaje jedno uderzenie i na miesiąc idzie do szpitala. Rozumie pan? W tym momencie film się staje krótkometrażowy. Jednak komercja filmowa dezorientuje i jest szkodliwa. Dziennikarze podniecają kibiców informacją, że ktoś tam pobił rekord świata. Nieważne, że człowiek ten nie ma nawet matury i jest przygłupem, który ledwo potrafi się wystawić. Najistotniejszy jest wynik. Ale co potem, gdy ów mistrz odejdzie ze sportu i będzie musiał zmagać się jak każdy z codziennością? Jaki więc jest cel współczesnego sportu? Kształtowanie gladiatorów? Inna rzecz, że wolałbym, gdyby w Polsce nie było ani jednego mistrza świata czy Europy, ale za to żebyśmy mieli więcej basenów, hal sportowych czy stadionów. Tak, tak. Wychowanie jednego mistrza przekracza przecież często koszt budowy basenu albo sali sportowej. Ekscytujemy się, że mamy mistrza, ale reszta młodzieży chodzi i nie wie, co ma z sobą zrobić. Czy to jest normalne? Pan mi mówi, że karate nie jest dyscypliną popularną, a mojej opowieści słucha się co prawda fajnie, ale i tak nie zmieni ona ogólnego wizerunku tej sztuki walki. Twierdzi pan nawet, że ludzie chcą dzisiaj igrzysk, a kibice sportowi pragną czytać tylko o piłce nożnej, koszykówce albo żużlu. Czy uważa pan, że dziennikarz powinien jedynie zaspokajać pragnienia kibiców? Takie podejście do dziennikarstwa to ja nazywam bulwarową publicystyką... Lecz może mylę się. W takim razie mam dla pana propozycję. Kibice, młodzi ludzie nie tylko pragną igrzysk, ale chcą też narkotyków, bójek na stadionach, chcą kraść, niszczyć, a nawet zabijać. Skoro tak, to niech pan zaniecha zapisywania moich słów i tylko stara się sprostać ich gustom.

Wysłuchał: WOJCIECH SZCZAWIŃSKI


Alosza Awdiejew - aktor filmowy, piosenkarz, językoznawca i rosjoznawca. Urodził się 18 sierpnia 1940 w Rosji. Do Polski przyjechał w 1967, a obywatelstwo polskie otrzymał w 1993 roku. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1978 roku obronił pracę doktorską nauk humanistycznych. 8 lat później zrobił habilitację. Od 2005 roku jest profesorem nauk humanistycznych.


Artykuł z numeru Budo Karate:



data ostatniej modyfikacji: 2012-12-08 11:29:12